Z serca Polski nr 5/17
Kto nakarmi rolnika. Polska 2020. Krajobraz po Polexicie
2017.05.24 14:10 , aktualizacja: 2017.05.25 09:23
Autor: Krystyna Naszkowska (Gazeta Wyborcza), Wprowadzenie: Agnieszka Bogucka
Wychodzimy z Unii? Bardzo proszę, nie ma dramatu. Pod warunkiem, że cała Wspólnota się rozpada.
Wtedy polscy rolnicy, nawet jeśli nie dostaną z krajowego budżetu takiego wsparcia, na jakie mogą liczyć niemieccy czy francuscy farmerzy, dadzą sobie radę na europejskim rynku. Poradzą sobie, bo od 2004 r. dzięki funduszom unijnym tak dofinansowaliśmy i zmodernizowaliśmy rolnictwo, że może teraz konkurować z najlepszymi. Mamy nowe, wydajne ciągniki i kombajny, zautomatyzowane obory i chlewnie, przechowalnie warzyw i owoców, silosy zbożowe, deszczownie, świetnej rasy bydło, no i fantastyczne zakłady przetwórcze. A sam rolnik jest dziś zadowolony z życia jak nigdy wcześniej – z zeszłorocznych badań przeprowadzonych przez firmę Martin & Jacob na zlecenie banku BGŻ PNB Paribas wynika, że aż 51 proc. z nich pozytywnie ocenia swoją sytuację materialną, a tylko 6 proc. negatywnie. Można z grubsza przyjąć, że przed akcesją proporcje były odwrotne.
Ale jeśli w 2020 r. z Unii wyjdziemy tylko my, a cała reszta będzie się nadal trzymać razem – czeka nas katastrofa.
Taki na przykład Jan Kowalski, który uprawia pszenicę, dostaje dopłaty do każdego obsianego hektara – rocznie około tysiąca złotych. Dobry gospodarz zbiera z tego hektara około 6 ton ziarna, które sprzedaje po 600–650 zł za tonę, czyli wyciąga z hektara 3,5–4 tys. zł. I tyle też wynoszą jego koszty produkcji. Dopłata – owe tysiąc złotych – jest więc prawdziwym, realnym zyskiem z pszenicy.
W 2020 r. dopłat nie ma, tysiąc złotych diabli wzięli, co Kowalski zauważy w portfelu natychmiast. Ale nie to go najbardziej uderzy. Znacznie boleśniej odczuje wyrzucenie Polski ze wspólnego rynku: koniec ze swobodnym przepływem jego pszenicy przez granice. Teraz około 80 proc. całego naszego eksportu produktów rolnych trafia do Unii. Kiedy na granicy z Niemcami, Czechami, Słowacją, Litwą pojawią się cła, a w latach trudnych nawet cła zaporowe, pszenica zostanie w kraju, a tu podaż będzie większa niż możliwości konsumpcji. I ceny skupu spadną.
Jasne, możemy eksportować w świat, poza Europę, co pozwoli nam podnieść ceny w kraju. Ale na globalnym rynku zderzymy się z produktami z krajów, które mocno dotują swoje rolnictwo, jak Stany Zjednoczone, oraz tymi, które biją nas na głowę lepszymi warunkami klimatycznymi i niższymi kosztami produkcji – Brazylią, Argentyną, Nową Zelandią. To dotyczy całej produkcji – zbóż, cukru, kukurydzy, mięsa i tak dalej.
Oczywiście, rząd może ratować rolników z budżetu. Tylko na pokrycie utraconych dopłat musiałby wysupłać rocznie około 17 mld zł. I kolejne ponad 8 mld, które co roku płyną z Unii na rozwój obszarów wiejskich, czyli na przykład na modernizację gospodarstw i dopłaty dla młodych rolników. Do tego jeszcze dofinansowanie eksportu, żebyśmy byli w stanie konkurować na światowym rynku.
Tarapaty Kowalskiego to wierzchołek góry lodowej. Są jeszcze mleczarze – od hodowców krów po spółdzielnie mleczarskie.
Rynkiem mleka rządzi sinusoida: od dawna trzy dobre lata przeplatają się z dwoma fatalnymi, kiedy mleczarze są w dołku cenowym. W dobre lata rolnicy zarabiają tyle, że mogą odkładać na gorsze czasy. A w dołku – ostatni skończył się w czerwcu zeszłego roku – wkracza Bruksela ze swoim interwencyjnym skupem masła i mleka w proszku, dzięki czemu ceny skupu, choć spadają, to nie poniżej kosztów produkcji. Rolnicy narzekają, że nic na mleku nie zarabiają, ale nie ma tragedii jak dawniej, gdy w dołku wyrzynali stada, by nie dokładać do produkcji. W latach 2015–2016 tylko na skup mleka z Polski inne kraje solidarnie wydały 63 mln euro.
Oprócz ratunku w latach chudych Unia zapewnia hodowcom regularny dochód. Dostają po blisko 50 euro rocznie na krowę na pierwszych 20 sztuk oraz dopłaty do ziemi. Farmer może sięgnąć po jednorazowe 70 tys. z puli Młody Rolnik. I jeszcze po pieniądze na modernizację – budowę obór, kupno maszyn – z których połowa jest bezzwrotna. Jeden robot udojowy kosztuje niemal pół miliona, a wielu rolników ma takich kilka.
To producenci. A co z przetwórcami? Dzięki Brukseli mamy najnowocześniejszy przemysł mleczarski w Europie, jeśli nie na świecie. Mowa nie tylko o gigantach, bo najwięcej korzystają mali i średni. Mleczarnia w Rykach na Lubelszczyźnie od czasu akcesji dostała na modernizację – bezzwrotnie – około 32 mln zł i dziś produkuje trzy razy więcej niż w 2004 r.
Gdy wyjdziemy z Unii, tę mleczarnię i jej dostawców czeka podobny los jak pszenicę Kowalskiego. Ceny w skupie spadną o 10–15 proc., a w latach dołka – nawet o połowę. Jednocześnie zaczniemy się dusić mlekiem, bo produkcję mamy ogromną, na potrzeby całego kontynentu, a rynek nagle skurczy się do jednej Polski.
Pierwszych kilka lat po Polexicie jeszcze nie zaboli, bo rolnicy wejdą w rok 2020 z supernowoczesnymi oborami i sprzętem oraz dobrymi rasami krów. Dramat zacznie się później, kiedy trzeba będzie znowu inwestować w gospodarstwo – z własnych oszczędności. Wtedy mleczarze odbędą podróż do przeszłości, do lat 90., kiedy wylewali mleko i sypali góry z kostek masła przed gmachem Ministerstwa Rolnictwa, bo „nic się nie opłacało”.
Za to dla hodowców bydła wyjście z Unii oznacza katastrofę natychmiastową. Nasza produkcja wołowiny jest absolutnie uzależniona od Unii – około 90 proc. tego, co wyprodukujemy, ląduje na wspólnym rynku. Rynku bardzo chłonnym, gdzie średnio każdy obywatel zjada 15 kg wołowiny rocznie. Polak – tylko 1,2 kg, zastępuje ją drobiem, bo wołowina jest droga. I być musi. Jej produkcja jest długotrwała, a przez to kosztowna. Zwłaszcza bydła karmionego naturalnie, bez dodatków pasz, a w tym właśnie zaczęła się Polska specjalizować. Te zwierzęta rosną wolniej, do rzeźni trafiają trzyletnie sztuki, co oznacza, że rolnik przez 36 miesięcy tylko inwestuje: w zapasy na zimę, w obory, sprzęt, nawadnianie. Oczywiście w hodowców uderzy też to, co w innych rolników – brak dopłat do ziemi, dla zwierząt, dla młodych rolników, do kupna ciągników, maszyn, budowy obór itd.
Czy rolnicy zdają sobie z tego wszystkiego sprawę? Raczej nie. Choć są grupą, która najbardziej skorzystała na wejściu do Unii, jest wśród nich najwięcej eurosceptyków. A ulubionym powiedzonkiem na wsi jest to o zastąpieniu okupacji niemieckiej brukselską. Rolnicy dowcipkują tak, wypełniając wnioski o bezzwrotne dotacje do swoich gospodarstw.
Artykuł ukazał się 21 marca br. w "Gazecie Wyborczej"
Liczba wyświetleń: 105
powrót