Mazowsze serce Polski nr 7-8/18
Ajdacho pióropusze marzeń
2018.07.11 06:10 , aktualizacja: 2018.07.11 09:41
Autor: Rozmawiała Monika Gontarczyk, Wprowadzenie: Monika Gontarczyk
- Pióropusze boho crown i...
- Magdalena Nahurska (Fot....
- Pióropusz emerald kids...
- Pióropusz Ajdacho (Fot....
- Pióropusz orphic (Fot....
- Pióropusz z kolekcji...
- Pióropusz quinea (Fot....
- Pióropusz jess (Fot. Hanna...
- Pióropusze quinea i red...
- Pióropusze starlet, chaplet...
Z wykształcenia PR-owiec, z zamiłowania – pióropusznik. Mama 10-letniego syna ma głowę pełną pomysłów. Poznajmy Magdalenę Nahurską z Warszawy, która właśnie urzeczywistnia jedno ze swoich marzeń.
Monika Gontarczyk: Co sprawiło, że zajęła się Pani tak nietypowym rękodziełem?
Magdalena Nahurska: Kocham pióra. Zbieram je i kolekcjonuję jakieś 10 lat. Mam ich kilka tysięcy. Fascynacja piórami sprawiła, że szukałam informacji, skąd się bierze kolor piór, jakie są gatunki ptaków, jak można pióra wykorzystać w dekorowaniu wnętrz, fotografii, modzie… Pierwsze kompozycje to były piórkowe bukiety, dekoracje stołu, robione na użytek, nazwałabym go, prywatno-przyjacielski. Robiłam też „łapacze snów”, które oczywiście miały piórka, ale ich na rynku jest bardzo dużo. Szukałam czegoś, co będzie w 100 proc. moje.
M.G.: I tak pojawiły się pióropusze?
M.N.: Pierwszy zrobiłam dla syna, kolejne dla córek koleżanek. Gdy zobaczyłam ich reakcję – wiedziałam, że to może być to.
M.G.: Z sentymentu do Indian?
Nie, wręcz odwrotnie. Nie robię tradycyjnych pióropuszy indiańskich, bo byłoby to przywłaszczenie kulturowe, pewnego rodzaju kradzież pomysłu. Dla Indian to także kwestia religijna. Oczywiście zgłębiłam temat, ale chciałam stworzyć coś swojego, oryginalnego. Moje kreacje nazwałabym co najwyżej wariacją na temat indiańskich pióropuszy.
M.G.: Czyli kopii indiańskich pióropuszy u Pani nie zamówię?
M.N.: Przykro mi, ale nie. Chcę pozostać wierna sobie. Założyłam sobie, że będę podążać własną ścieżką, pewnie trudniejszą, ale swoją.
M.G.: Ile czasu zajmuje wykonanie jednej sztuki?
M.N.: Proces tworzenia to trudne i żmudne zajęcie, bo to jest bardzo kruchy i delikatny materiał. Ujarzmienie go wymaga naprawdę dużej wprawy. Moje pierwsze projekty nie były tym, co teraz oferuję. Musiałam dopracować każdy szczegół. Najwięcej czasu zabiera sam pomysł, koncepcja, dobór kolorystyki. Z wykonaniem też różnie wychodzi. Na uszycie mniejszego, dziecięcego pióropusza potrzeba średnio dwóch godzin. Z większymi schodzi odpowiednio dłużej. Czasem zanim zacznę szyć – chodzę, dobieram tasiemki, patrzę, zmieniam, aż uznam, że mam optymalną wersję. Wtedy zszywam.
M.G.: Nie lepiej sklejać?
M.N.: Nie, klejenie nie wchodzi w grę. Pióropusze muszą być trwałe, a dzięki szyciu są. Stosowanie materiału, zwłaszcza po wewnętrznej stronie, sprawia, że wygodniej się je nosi. Do festiwalowych, bardziej rockowych stylizacji używam skórzanych obszyć. Wtedy potrafi być wesoło, bo czasem igły pękają. I okazuje się, że piórka są najmniejszym problemem (śmiech).
M.G.: Skąd bierze Pani pióra? Zbiera?
M.N.: Nadal to robię, ale takich do pióropuszy nie używam.
M.G.: Dlaczego?
M.N.: Sprowadzam pióra z zagranicy, od dostawców, którzy je w etyczny sposób pozyskują, sterylizują i selekcjonują. Ponadto piór, których używam, nie ma w Polsce, a jeśli są, to ekstremalnie drogie.
M.G.: Jakie ptaki „zgubiły” dla Pani swoje piórka?
M.N.: Nie używam tych, których nie mogę, czyli ptaków objętych ochroną. Nawet mając do nich dostęp, nie mogłabym użyć papuzich czy orlich. Podstawą są pióra gęsie, ale używam też bażancich, perliczych – moich ukochanych, czarnych w białe kropeczki. Trzeba mieć świadomość, że każdy pióropusz, z racji materiału, jest niepowtarzalny i niemożliwy do skopiowania. Owszem można próbować odtworzyć tę samą gamę kolorystyczną, układ, ale z racji oryginalności piór nie uda się zrobić dwóch identycznych egzemplarzy.
M.G.: Mnogość barw zachwyca. To naturalne kolory?
M.N.: W większości tak, ale zdarzają się farbowane. Można je nabyć we wszystkich kolorach tęczy, więc siłą rzeczy stanowią bazę dziecięcych pióropuszy.
M.G.: Ma Pani stałych nabywców?
M.N.: Tak, Michalinka jest moją wierną fanką. Bez pióropusza nie wychodzi z domu. Wiem, bo często dostaję zdjęcia od jej mamy. To naprawdę miłe, jak widzi się swoją pracę, która sprawia komuś radość.
M.G.: Pióropusze to hobby czy sposób na życie?
M.N.: Do tej pory traktowałam je jako hobby, sposób na stres, formę twórczego relaksu. Czas na ich wykonanie znajdowałam dopiero po pracy i obowiązkach domowo-rodzicielskich. Nadal tak jest, choć od dwóch miesięcy działa moja strona internetowa www.ajdacho.pl, na której można zobaczyć i zakupić moje prace.
M.G.: Co oznacza ta nazwa?
M.N.: Nic, a jednocześnie wszystko (śmiech). Mój syn Adam jest moim oczkiem w głowie. Gdy był malutki, to często mówiłam do niego Adacho. Nazwa jest nawiązaniem do tych czasów.
M.G.: Jak opisze Pani pierwsze kroki w branży?
M.N.: Porównałabym tę działalność do niemowlaka, który wymaga wielkiego zaangażowania, energii, miłości – serducha, pracy, nieprzespanych nocy. W zamian daje to, co w życiu najważniejsze: szczęście i satysfakcję. Stawiam dopiero pierwsze kroki, więc mam świadomość, że musi upłynąć jeszcze trochę czasu, żeby marka, którą chcę stworzyć, stała się rozpoznawalna.
M.G.: Dla kogo Pani tworzy?
M.N.: W tej chwili mam trzy kolekcje: dziecięcą, festiwalową i ślubną. Ta ostatnia powstała z myślą o pannach młodych, które lubią styl boho i styl rustykalny. Oczywiście nie chodzi o to, żeby w pióropuszu pójść do ołtarza. Można go jednak wykorzystać po ceremonii lub w trakcie sesji zdjęciowej. To oryginalny gadżet, który nadaje charakter. Największą popularnością cieszą się pióropusze festiwalowe. Na scenie prezentują się spektakularnie, są gwarantem niepowtarzalności. Zainteresowani są także fotografowie, blogerki parentingowe, ale też osoby, które chcą mieć oryginalny dodatek modowy, alternatywę dla wianków.
Liczba wyświetleń: 270
powrót