Mazowsze serce Polski nr 6/20
Dyrygent Mazowsza
Drugiego takiego zespołu nie ma na całym świecie. Na czym polega fenomen Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Mazowsze” i jak się dziś nim dyryguje zdradza jego dyrektor Jacek Boniecki.
Monika Gontarczyk: Obecni członkowie zespołu nie znali osobiście Tadeusza Sygietyńskiego. Jego duch wciąż jest w zespole?
Jacek Boniecki: Jesteśmy bardzo przywiązani do twórców – Tadeusza Sygietyńskiego i jego żony Miry, która dopełniała wiedzę męża (kompozytor, muzyk, dyrygent) o doświadczenie aktorskie i śpiewacze. Bardziej też zwracała uwagę na walory teatralne. Jest wiele dowodów na ogromną sympatię i pewien kult profesora jako pedagoga i wychowawcy młodzieży. Oni wzajemnie się dopełniali, dlatego stworzyli dzieło doskonałe.
M.G.: Co wyróżnia „Mazowsze”?
J.B.: Oczywiście to, że zespołowi towarzyszy orkiestra, a chór i balet wzajemnie się uzupełniają. Tego nie ma w innych zespołach. W „Mazowszu” tancerze potrafią śpiewać, a śpiewacy tańczyć. Chórzyści tańczą prostsze niż baletowe elementy taneczne, ale tańczą. Tancerze zaś potrafią zaśpiewać choćby przyśpiewki towarzyszące tańcom. To powoduje, że na scenie panuje permanentny ruch i to jest fenomenem. Takie rozwiązanie dodaje dynamizmu, energii. Wymusza też częstą zmianę kostiumów, a to dodatkowo podnosi walor artystyczny. To jest nasz największy atut i jednocześnie ewenement w skali światowej.
M.G.: Ze względu na zaangażowanie artystów (orkiestra symfoniczna, balet, chór) występy „Mazowsza” można porównać do oper czy operetek.
J.B: To prawda. Jest to forma pokrewna, pewien rodzaj teatru muzycznego. Oczywiście gatunek muzyczny jest nieco inny, ale przypomnijmy, że Sygietyński był kompozytorem muzyki symfonicznej. W 1925 r. założył filharmonię w Dubrowniku. Mimo to podjął się dzieła stylizacji folkloru (w warstwie muzycznej) do dzieła artystycznego, któremu towarzyszy orkiestra symfoniczna. Na kanwie melodii ludowych stworzył dzieło równe wielkim dziełom operowym, symfonicznym i oratoryjnym. Jak mówił Bogusław Kaczyński: „»Mazowsze« nie jest zespołem folklorystycznym. Jest zespołem artystycznym opartym na sztuce ludowej”.
M.G: I zespołem, który z powodu pandemii musiał się zatrzymać.
J.B: Rok 2020 miał być ciekawy pod względem wydarzeń – bardzo ważnych rocznic – m.in. 100. urodzin św. Jana Pawła II oraz bitwy pod Monte Cassino. Mieliśmy zaplanowanych mnóstwo występów w naszej siedzibie, w kraju, jak i za granicą. Zawalił się nasz historyczny projekt, czyli tournée po Włoszech. Mieliśmy koncertować w Rzymie zarówno w tamtejszym teatrze, jak i na Piazza del Popolo dla kilkudziesięciu tysięcy osób, bo tyle mieści ten plac. Nazajutrz mieliśmy uczestniczyć we mszy świętej z papieżem Franciszkiem i udać się do Neapolu, Mediolanu, na Monte Cassino. To miało być wydarzenie, które zapisze się nie tylko w historii tych miejsc, ale także w naszej. Jest nam przykro, bo jeszcze nigdy „Mazowsze” nie występowało w Rzymie w pełnym składzie, czyli chór, orkiestra i balet.
M.G.: Może jednak się uda?
J.B.: Następną szansę mamy w październiku. Czy będzie to możliwe? Nie wiem. Najważniejsze, że są ogromna chęć i zaproszenie ze strony ambasad RP w Watykanie i Rzymie, by „Mazowsze” koncertowało w Italii.
M.G.: Jak zespół funkcjonuje w czasie pandemii?
J.B.: Nie możemy się spotykać na żywo z publicznością, dlatego za pośrednictwem mediów społecznościowych prezentujemy historię zespołu, anegdoty, fragmenty koncertów. Próbujemy edukować – w ramach warsztatów „Roztańczeni z Mazowszem” prowadzimy zajęcia online. Włączyliśmy się w akcję szycia maseczek, które przekazaliśmy Centrum Zdrowia Dziecka
i Klinice „Budzik”. Wykorzystujemy ten czas również na przygotowanie nowych propozycji. Odkrywamy utwory, których nie było w repertuarze przez ostatnich 20–30 lat. Jest kilka perełek, które zamierzamy ponownie zaprezentować. Ten czas nie do końca jest stracony, ale ogromnie tęsknimy za normalną pracą, za występami... To jest nasz żywioł, nasze powołanie, nasze serce, które teraz słabiej bije.
M.G.: Z zawodu i zamiłowania jest Pan dyrygentem. Jak się dyryguje „Mazowszem”?
J.B.: To jest niesamowicie piękne zjawisko dające wrażenie łączności zespołu z publicznością. Zrozumiałem fenomen „Mazowsza” dopiero będąc tu, w środku. Inaczej patrzy się jako odbiorca, a inaczej jako współtwórca. Ten powszechny aplauz dla „Mazowsza” i przeżycie emocjonalne, które udziela się od publiczności, jest niespotykane. Nie doświadczyłem go w żadnej innej instytucji. Mam ogromną satysfakcję i ogromne szczęście, że mogę brać udział w tym muzycznym przedsięwzięciu.
M.G.: Gdyby 20–30 lat temu ktoś powiedział, że będzie Pan dyrektorem „Mazowsza”, jak by Pan zareagował?
J.B.: Odpowiedziałbym, że to niemożliwe. To było niedoścignione, w ogóle nie do pomyślenia! Choć było pewne zdarzenie, które rzuca światło… W 1995 r. z Bogusławem Kaczyńskim prowadziłem w teatrze Roma osławione wykonanie „Carmen” Bizeta. Osławione, bo konkurencyjne dla wystawianego w tym samym czasie w Teatrze Wielkim. Różnica polegała na tym, że Kaczyński wystawił tę operę po polsku, a nie w oryginale. Po jednym ze spektakli przyszli za kulisy Jerzy Waldorff i Mira Zimińska-Sygietyńska, która – wskazując na mnie – powiedziała do Bogusława Kaczyńskiego, że przydałby się jej taki temperamentny dyrygent. On na to: „Nie, nie, Mira, on zostaje tutaj”. Może gdybyśmy spotkali się wcześniej, moje losy potoczyłyby się inaczej?
M.G.: A może pani Mira już „z góry” zrealizowała swój zamysł?
J.B.: Powiem tak, po pierwsze niezbadane są wyroki boskie, a po drugie ścieżki życia bywają bardzo zawiłe i nie na wszystko mamy wpływ. Moja życiowa droga, jak widać, spotkała się w końcu z mazowszańską. Widocznie tak miało być…
Liczba wyświetleń: 804
powrót