Mazowsze serce Polski nr 4/20
Kocham scenę
2020.04.14 07:15 , aktualizacja: 2020.05.04 09:11
Autor: Rozmawiała Monika Gontarczyk, Wprowadzenie: Monika Gontarczyk
Mezzosopranistka, diva polskiej opery. Swoją ekspresją i głosem skradła serca publiczności. Operę zna od podszewki i dlatego potrafi nią tak dobrze zarządzać. Poznajmy Alicję Węgorzewską-Whiskerd.
Monika Gontarczyk: Pani początki w WOK-u, mówiąc oględnie, nie były łatwe…
Alicja Węgorzewska-Whiskierd: Propozycja objęcia funkcji dyrektora rozpoczęła nowy rozdział mojego życia. Moje decyzje budziły ogromny sprzeciw, ostre reakcje środowiska, a przede wszystkim związków zawodowych, które chciały utrzymać status quo WOK-u. Ja zaś nie wyobrażałam sobie, że nie poprowadzę tej instytucji zgodnie z własną wizją. Dziś jesteśmy zespołem bardzo zintegrowanym. Oczywiście mamy swoje ograniczenia (wielkość sceny i budżet), ale nie mogę na nic absolutnie narzekać. Cieszę się, że mam tak fantastyczny zespół.
M.G.: Który ma już spore osiągnięcia…
A.W.-W.: To prawda. Ogromnym sukcesem były – bijące rekordy frekwencji – „Wesele Figara”, „Czarodziejski flet” Mozarta, światowa premiera „Szwajcarskiej chaty” Moniuszki, multimedialny spektakl Michała Znanieckiego „Idomeneo” i wspaniała, pełna temperamentu „Maria de Buenos Aires”. To także dwie transmisje „Armide” z wypożyczonymi kopiami kostiumów z Wersalu, za który otrzymaliśmy nagrodę im. Giuseppe di Stefano.
M.G.: Koronawirus wymusił przerwę. Jak zareagowali widzowie?
A.W.-W.: Wszystko stało się w dniu, kiedy przyjechali do nas Simone Kermes i Amici Veneziani. Płakaliśmy szczerymi łzami, a publiczność stała w foyer, myśląc, że koncert się jednak odbędzie. Musieliśmy odwołać też „Pasję”, pantomimę „Don Juana”, „Tango z Placido Domingo”, które po sukcesie premiery planowaliśmy powtórzyć w kwietniu. Postaramy się, aby te spektakle i koncerty zaprezentować w przyszłości. Tymczasem udostępniamy nasze projekty online.
M.G.: Co można zobaczyć?
A.W.-W.: Na naszej stronie oraz w mediach społecznościowych znajdziecie Państwo np. „Operę z fotela” – udostępnione m.in. fragmenty gali operowych, wystawy, a dla dzieci „Gdy opera drzwi otwiera”. 11 kwietnia premierę miał cykl „operaOK!”, absolutnie nowatorski projekt w sieci. A pomysłów mamy jeszcze wiele.
M.G.: Pani życie to też opera i śpiew.
A.W.-W.: Gdy miałam 4 lata, zakochałam się w pianinie kuzynki i tak się zaczęło. Skończyłam liceum muzyczne w klasie fortepianu. Wtedy obowiązkowy był chór, w którym zaczęłam dostawać solówki. Choć dzisiaj się to wydaje niemożliwe, początkowo miałam paraliżującą wręcz tremę.
M.G.: Lubi Pani występować?
A.W.-W.: Głos jest najpiękniejszym instrumentem, a śpiew – środkiem wyrazu, który angażuje nie tylko nasze mięśnie, mózg, całe ciało, ale też przeżycia i doświadczenia. Kocham scenę, publiczność. Czerpię z występowania ogromną radość. Daję z siebie wszystko. Obojętnie, czy jest to mała scena domu kultury, wielka scena operowa czy jeszcze większy Open'er. To ogromna radość móc wstawać rano i uprawiać zawód, który się kocha. Życie bywa trudne, ale ludziom należy nieść radość.
M.G.: Nie myślała Pani, aby pójść w stronę show-biznesu?
A.W.-W.: Oprócz muzyki, miałam plan B. Próbowałam swoich sił jako felietonistka, modelka, producentka, ale wtedy stanęłam przed wyborem: śpiewać czy pracować w telewizji? Wybrałam sztukę klasyczną, aczkolwiek bawię się w crossover, mieszając muzykę operową z rozrywkową. W sposób lekki promuję tę niszową strefę w mass mediach, pokazując jej atrakcyjne strony.
M.G.: To prawda, że na scenie wciela się Pani w role męskie?
A.W.-W.: Takich ról jest dużo w moim dorobku: Orfeusz, Katte, Siebel czy – chyba jedna z najtrudniejszych partii dla głosu mezzosopranowego – Oktawian z „Kawalera Srebrnej Róży” Straussa. W repertuarze mozartowskim, rossiniowskim, ale także współczesnym nikogo nie dziwi, że Cherubina śpiewa kobieta. Jest to spore wyzwanie dla artysty. Jednak partie kobiece lubię bardziej.
M.G.: Z której jest Pani najbardziej dumna?
A.W.-W.: Byłam pierwszą śpiewaczką w Polsce, która wykonywała partię Lukrecji w „Gwałcie na Lukrecji” Benjamina Brittena. Zaśpiewałam ją również w pierwszej edycji Armel Opera Festival w węgierskim Szeged z transmisją w telewizji Mezzo. Oparłam na tym tytule także pracę doktorską.
M.G.: Miała Pani jakiś zabawny moment na scenie?
A.W.-W.: Całe mnóstwo! Choćby żart kolegów. Zimowy wieczór, Teatr Wielki, „Opowieści Hoffmanna” i okazuje się, że moje buty, to nie moje buty! Wyszłam więc na scenę w pięknej krynolinie, a pod spodem miałam kozaki [śmieje się]. Sama też robiłam psikusy. Kiedyś wlałam koledze piwo zamiast soku jabłkowego. Wszyscy podnoszą kielichy, a on prawie się zakrztusił, bo się okazało, że nienawidzi piwa, czego nie wiedziałam wcześniej, więc myślałam, że to będzie zabawne.
M.G.: Jest Pani laureatką Nagrody Marii Callas. To spełnienie marzeń?
A.W.-W.: Ta nagroda jest przyznawana wybitnym kobietom świata kultury, sztuki przekraczającym granice comfort zone, działającym społecznie i charytatywnie. Możliwość stania na scenie obok Sienny Miller, Melissy Wegner czy Sumi Joe to nie tylko powód do satysfakcji i spełnienie marzeń. To ekscytujące przeżycie. Mam jednak wrażenie, że więcej dopiero przyjdzie, bo pomysł goni pomysł [zamyśla się].
M.G.: Jakie ma Pani marzenia?
A.W.-W.: Ojej, tyle ich jest… Jako dyrektora – są to zamówienia kompozytorskie i zachęcenie artystów, aby tworzyli dzieła swojego życia. Jako artystki – nagranie płyty z różnymi projektami, które leżą w szufladzie. A prywatnie? Zwiedzenie całego świata. Niezły kawałek już za mną, ale przeogromny jeszcze przede mną.
Liczba wyświetleń: 270
powrót