Mazowsze serce Polski nr 3/18

Mokro jak na Wielkanoc

2018.03.14 07:10 , aktualizacja: 2018.03.22 14:08

Autor: Karolina Burzyńska, Wprowadzenie: Paweł Burlewicz

  • Trzy panie w strojach ludowych we wnętrzu izby robią kraszanki Malowanie jaj wielkanocnych...
  • Dwóch mężczyzn na wiejskiej drodze w strojach ludowych, jeden z kogutkiem na kole, drugi z wiklinowym koszykiem Chodzenie z kogutkiem...
  • Starsza pani w stroju ludowym ucieka przed polewającym ją z wiadra mężczyzną Dyngusowe polewanie wodą...
  • Dwóch mężczyzn w strojach ludowych na potężnej huśtawce, w tle inni rozbawieni Wielkanocne huśtanie na...

W Poniedziałek Wielkanocny  miało być radośnie i mokro. Dlaczego tego dnia wędrowano z kogutem po wsi i do czego przydawała się własnoręcznie wykonana pisanka? A także na czym polegała różnica między śmigusem a dyngusem?

 

Niedziela Wielkanocna była tradycyjnie dniem dla najbliższej rodziny, za to już w Poniedziałek Wielkanocny w najlepsze trwały spotkania i wizyty w ramach „wiosennego kolędowania”.

 

Zbieranie wykupu

Chodzenie po Alleluja, zwane również „chodzeniem po dyngusie” lub „po wykupie”, nieraz trwało bardzo długo. Wszystko zależało od liczby gospodarzy w danej wsi, którą miała odwiedzić grupa dyngusiarzy. Tworzyli ją głównie młodzi mężczyźni, najczęściej wystrojeni w barwne przebrania. W niektórych częściach Mazowsza, w tym na Mazowszu Płockim, obchód zaczynał się już po zapadnięciu zmroku w Wielką Niedzielę i trwał do późnych godzin nocnych lub do wczesnoporannych w Lany Poniedziałek.

 

Dyngusiarze stukali w okna domów, śpiewając przy tym pieśń o zmartwychwstaniu i życząc wszystkim wokół wesołych świąt, zdrowia i pomyślności. Gospodarze podejmowali gości tym, czym chata bogata, natomiast przybyli wypraszali rozmaite dary, począwszy od słodkości po jaja wielkanocne, jadło i alkohol. Właśnie na tym polegał dyngus. Dyngować znaczyło zbierać wykup. Jeśli zaś darów zabrakło, od gości można było usłyszeć takie żartobliwe słowa: „A w tej chałupie są tam gołodupce sami. Nic nie mają, nikomu nie dają”.

 

Cyt, cyt

Zwyczaj chodzenia po dyngusie przetrwał we wsi Stare Gałki w okolicach Wyszogrodu. W 2010 r. napotkano dyngusiarzy we wsi Wola Ładowska w okolicy Iłowa. Byli to muzykanci z rodziny Świerczyńskich, przygrywający gospodarzom na bębnie, akordeonie i na skrzypcach. Po śmierci jednego z członków rodziny zdecydowano o zastąpieniu bębna saksofonem i powiększeniu repertuaru. 

 

Poza pieśnią wielkanocną, zaczęli wykonywać również inne popularne utwory: „Cyt, cyt”, „Wio koniku” czy „Zagraj mi piękny Cyganie”. A skoro świętowanie trwało w najlepsze, to zdarzało się, że przy dźwiękach ich muzyki ktoś został oblany wodą. Do dziś pozostał ten element świętowania, a także nazwa „lany poniedziałek” bądź oblewanka. Dawniej śmigus polegał również na smaganiu witkami wierzbowymi, aby doszło do przeniesienia siły życiowej.

 

Zimna woda zdrowia doda

Na baczności w wielkanocny poniedziałek musiały się mieć głównie dziewczęta. Jeśli mieszkało się na terenie miasta, istniała szansa na delikatniejsze potraktowanie wodą perfumowaną. O wiele więcej swawoli, śmiechu i zabawy było na wsi, gdzie chłopcy pozostawali w gotowości, aby z wiadra obficie polewać atrakcyjniejsze panny. Te często uciekały z piskiem i chowały się, i tak już mocno przemoczone, przed kolejnym chlustem. Potraktowanie kubłem zimnej wody było jednak powodem do zadowolenia – im dziewczyna bardziej mokra, tym mogła mieć pewność, że cieszy się większym powodzeniem. A co z mniej urodziwymi pannami? Tym już mniej było do śmiechu, bo nie szczędzono im uwag. Te bardziej przedsiębiorcze same polewały się wodą i na drogę wychodziły mokre...

 

W Radomskiem lano obficie, jak mawiano, „żeby lata urody nie zabrały” i „żeby pchły nie gryzły”. I nikt się nie obrażał. Przeciwnie. Za polanie wodą panny dziękowały wykonanymi własnoręcznie pisankami. W ten sposób mogły też wykupić się od dalszego polewania. Tego dnia dary były mile widziane także od matek chrzestnych, które wręczały swoim chrześniakom pisanki, ewentualnie również drobne pieniądze.

 

Kogutek i wózek

W lany poniedziałek, już po wodnych szaleństwach, chłopcy wyruszali na wieś z kogutkiem – symbolem męskości, sił witalnych i płodności. Zwyczaj ten miał  na celu zapewnienie odwiedzanym rodzinom zdrowia i pomyślności. Z początku zabierano żywego koguta nakarmionego ziarnem namoczonym w spirytusie, dzięki czemu był spokojny i głośno piał. Z czasem zastąpiono go wypchanym, glinianym, drewnianym albo z ciasta.

 

W Radomskiem osadzonego na kiju koguta wykonywano z pakuł, następnie takiego ptaka przystrajano piórami i śpiewano przy tym piosenki o treści proszącej: „W poniedziałek rano o dyngusie chodził se Pan Jezus, a ja rano wcześnie wstałem i z kurkiem po dary się wybrałem”. Obecność koguta w obejściu, jak sądzono, miała bronić porządku i chronić przed ogniem i burzą, a nawet przed demonami.

 

Koguta często umieszczano na drewnianym, udekorowanym wstążeczkami wózku. Kurcarze toczyli go po wsi, robiąc przy tym jak największy hałas. Odwiedzający życzyli rodzinom zdrowia i pomyślności, z kolei gospodarze za śpiewy i żarty odwdzięczali się wykupem – jajami, kiełbasą, kawałkami świątecznego ciasta, czasem alkoholem. A jeśli któryś z chłopców chodzących z kurkiem wpadł w oko dziewczynie, ta obdarowywała go pisanką, którą wykonała.

 

By w ciągu roku być zdrowym i uniknąć bólu głowy, w wielkanocny poniedziałek młodzież huśtała się na stojąco na imponujących rozmiarów huśtawkach, nazywanych także wozawkami lub wiuchawkami. Na wschodnim Mazowszu do II wojny światowej chłopcy zaczynali je budować już w Wielką Sobotę po południu. Uważało się, że kto w trakcie świąt  huśtał się na takiej wozawce, ten w ciagu roku będzie zdrowy i uniknie bólu głowy.

 

Młodzież w święta miała też inną zabawę, do której przydawały się jajka. Najpierw jeden chłopiec wyzywał drugiego, później dochodziło do wybitki. Gracze uderzali jedno jajko o drugie, aż któraś ze skorupek pękła. Wygrywał ten, do którego należało całe jajo.

 

Liczba wyświetleń: 301

powrót