Mazowsze serce Polski nr 12/20

Gawędziarz z Góry Kalwarii

2020.12.07 06:30 , aktualizacja: 2021.01.14 13:45

Autor: Rozmawiała Monika Gontarczyk, Wprowadzenie: Monika Gontarczyk

Małżeństwo stoi w jednej z sal muzeum widać eksponaty Bożena i Wojciech...
Mężczyzna otrzymuje statauetkę Nagrody Marszałka Wojciech Prus Wiśniowski...

O Górze Kalwarii – mieście garnizonów wojskowych, licznych kaplic i kościołów – może opowiadać godzinami. Wraz z żoną prowadzi prywatne muzeum, oprowadza wycieczki, jest współautorem publikacji poświęconych rodzinnemu miastu. Doświadczeniem życiowym i osiągnięciami zaś spokojnie mógłby obdzielić kilka osób. Poznajmy Wojciecha Prus-Wiśniowskiego.

 

Monika Gontarczyk: Skąd u Pana zainteresowanie przeszłością?

Wojciech Prus-Wiśniowski: Już od najmłodszych lat chętnie słuchałem opowiadań, które przekazywali mi obaj dziadkowie. Nie chodziłem grać w piłkę, chowanego czy klasy, tylko siadałem dziadkom na kolanach i ich słuchałem. Historie o bohaterach, napoleończykach i sybirakach pochłaniały mnie bez reszty. Jak choćby o tym, jak mój pradziadek za udział w powstaniu styczniowym cudem uniknął stryczka na warszawskiej cytadeli. Zamieniono go jednak na 9 lat katorżniczej pracy na Sybirze (był łańcuchami przykuty do taczki). Za to, że nauczył tamtejszych ludzi wyplatać sieci rybackie, po 7 latach pozwolono mu pieszo wrócić do kraju. Nie mógł jednak przekroczyć granicy przed upływem pełnego wyroku, więc szedł 2 lata, a razem z nim niewidomy Żyd Dawid Szulc z Baniochy. W taki oto sposób połknąłem bakcyla.

M.G.: Do tego stopnia, że postanowił Pan wydać m.in. monografię Góry Kalwarii?

W.P.-W.: Żeby ją przygotować, musieliśmy szukać dokumentów w całym kraju. Wakacje, urlopy, weekendy spędzałem podróżując do Krakowa, Gniezna, Poznania, Kalisza, Torunia, Gdańska. W archiwaliach państwowych, zakonnych, miejskich szukałem jakichkolwiek śladów istnienia miasta. Wszystko, co udawało mi się znaleźć, było po łacinie.

M.G.: Zna Pan ten język?

W.P.-W.: Poprosiłem o pomoc siostry zakonne z Krakowa. Siostra Małgorzata Borkowska – naukowiec, wybitna polonistka i łacinniczka – tłumaczyła teksty, które dostarczałem. W ciągu 25 lat wydaliśmy 6 tytułów o Górze Kalwarii. To była praca iście benedyktyńska.

M.G.: A jakie były powody utworzenia muzeum?

W.P.-W.: Nie chciałem, aby powstała tu jakaś restauracja czy inne miejsce rozrywkowe. Na naszym pagórku osiedliła się wspólnota dominikanek i dominikanów – wygnańców z Kamieńca Podolskiego z 1669 r. Tu są także miejsca pochówku i groby popielnicowe z okresu kultury przeworskiej. Tylko muzealnictwo wchodziło w grę, więc 35 lat temu zaczęliśmy z żoną gromadzić eksponaty.

M.G.: Co wchodzi w skład zbiorów?

W.P.-W.: Są to pamiątki rodzinne, regionalne, miejscowe wykopaliska, ale też unieszkodliwione militaria (pociski karabinowe, przeciwpancerne, przeciwlotnicze, pistolety, amunicja, i inne akcesoria), numizmatyka, stroje ludowe, wojskowe i dokumenty. Mamy skopiowane księgi cywilne od 1670 r. Przysłowiowe mydło i powidło, ale związane czy pochodzące z tych okolic. Na naszych materiałach (kilkaset kg), kopiach albo oryginałach wydobytych dosłownie ze śmietników Warszawy, bo wywożonych na wysypisko w Łubnej/Baniosze, powstało 11 prac magisterskich, 4 doktoraty. Naszej placówce patronuje Towarzystwo Miłośników Góry Kalwarii.

M.G.: Mówił Pan o przeżyciach przodków, ale i Pana doświadczyło życie…

W.P.-W.: Jako mały chłopiec razem z dziadkiem konserwowałem broń. Nawet raz podwędziłem babci butelkę nafty i dwie pończochy wełniane. Zakładaliśmy je na broń, na to wylewaliśmy naftę, która chroniła przed korozją, bo zakopywaliśmy tę broń w ziemi. W czasie okupacji (miałem 7 lat) dziadek brał mnie dla kamuflażu ze sobą i w teczce uszytej z plandeki wojskowego namiotu nosiłem broń, amunicję i granaty z Góry Kalwarii do Czerska. Tam był tajny magazyn Armii Krajowej. Nikt o tej naszej działalności nie wiedział, nawet o tym, że dziadek miał taki magazyn. To była tajemnica AK. Dziadek przysięgał, że nikomu nie powie. Dlatego ja też musiałem siedzieć cicho. Inaczej czekałyby mnie kary cielesne i – jak to się mówi – długo bym sobie nie usiadł. Niestety, w czasie rewizji Niemcy znaleźli w naszym obejściu broń i na moich oczach rozstrzelali dziadka.

M.G.: Po wojnie Pan odetchnął?

W.P.-W.: Wtedy rewizji zaczęła dokonywać bezpieka. Dobrze, że mój ojciec, z tajnego magazynu teścia, wywoził pojedynczo broń oraz amunicję i topił ją w okolicznych jeziorach, bo gdyby ją znaleźli… Za czasów komuny byłem prześladowany jako opozycjonista. Moja rodzina była też na indeksie KBW, byliśmy wrogiem klasowym, elementem niebezpiecznym społecznie. Z tego powodu na III roku studiów zaocznych na Wydziale Administracyjno-Gospodarczym dla pracowników bankowości i administracji zostałem karnie wtrącony do Wojskowego Korpusu Górniczego – fedrowanie w ramach służby wojskowej na ciężkich odcinkach w kopalniach Jaworzna, Mysłowic i Zabrza.

M.G.: Jest Pan także przewodnikiem.

W.P.-W.: Jako społecznik oprowadzam też wycieczki. Mam blisko 85 lat, ale jestem w takiej kondycji, że na trzy wieże czerskie po stromych, miejscami drabiniastych schodach, prowadzę wycieczki na 28 m szczyt. A jestem podobno dobrym przewodnikiem, bo mówię jak przysłowiowa papuga (śmieje się). Ale to jest moja pasja, to mi przedłuża życie. Bogu dziękuję za każdy dzień, bo to są dary od niego.

M.G.: Jak udało się Panu tyle zrobić?

W.P.-W.: Nie osiągnąłbym tego wszystkiego, gdyby nie dusza mojej duszy, czyli moja wspaniała żona – 62 lata udanego pożycia małżeńskiego. Gdyby nie podzielała mojego zainteresowania, nic by nie powstało. Ona też zasłużyła się kulturze.

M.G.: Państwa praca na szczęście została doceniona…

W.P.-W.: Mamy 98 dyplomów. Wśród nich wyróżnienie od Fundacji Polcul Jerzego Bonieckiego z Australii i Złoty Krzyż Zasługi od prezydenta. Kiedyś nie myślałem o nagrodach. Takie były czasy. Trzeba było je przetrwać. Chciałem tylko być godnym Polakiem i dobrze zasłużyć się Bogu i Ojczyźnie. Dziś na nic nie narzekam. Cieszę się, że wnoszę pożytek. Spodziewałem się, że na stare lata czeka mnie krzyż drewniany albo lastrykowy. A tu ocenili starego gawędziarza, że zasłużył na złoty krzyż. Nie marzyłem o takim wyróżnieniu.

M.G.: Skąd Pan czerpie energię?

W.P.-W.: Prowadziłem sportowy tryb życia. Od lat gimnastyka, pływanie, więc jestem w dobrej kondycji. Nie wyobrażam sobie, aby – będąc na emeryturze – patrzeć tylko w telewizor albo przeglądać nekrologi.

M.G.: Co jeszcze chciałby Pan zrobić?

W.P.-W.: Dalej działać społecznie, tworzyć, pisać. Zgłosiłem się nawet do terytorialnej służby wojskowej, ale – niestety – przyjmują tylko do 60. r.ż. Na szczęście otrzymałem od związku piłsudczyków stopień kapitana i to mnie cieszy, uskrzydla. To wielki bodziec, który daje mi ogromną energię. Chcielibyśmy także odbudować w Górze Kalwarii drogę krzyżową (chociaż w formie zminiaturyzowanej). Cieszę się, że duch patriotyczny, który niesie się w naszej rodzinie teraz przechodzi na moich wnuków. Jeden z nich poszedł w moje ślady i kończy w tym roku geografię/etnografię, więc mam następcę. Czekam jeszcze na upragnionego prawnuka.

Liczba wyświetleń: 72

powrót